niedziela, 13 kwietnia 2014

Lepkie opium

Przygotuj się na kadzidlany aromat melodii, głuche kuszenie w narkotycznych oparach. 
"Double Twelve" przybyło.




Zaczynając od kołysanki, zanurzamy się w niepokojącej, hermetycznej komnacie umysłu twórców. 
Pierwsze dźwięki reprezentują techniczne zrównoważenie - coś, czego mogło brakować we wcześniejszych wydawnictwach. Zostało to również zaznaczone w oświadczeniu Dady dla fanów na jego Facebook'owym profilu ("Do you remember "Witch on flames". It was mini album. Now I don't have it. Because, It was poor works. My retirement vocal was too bad. and that time I couldn't composing and arrange. And most worst point of is that terrible recording studio didn't has "vocal recording microphone"!" - LINK)
Nie obdarto jednak brzmienia z nieokrzesania, staromodnej, schizofrenicznej groteski, co słychać w takich utworach jak "Unhappy Birthday", "One Caress" czy "Marionette Waltz". Wokalista - na całe szczęście - nie zdecydował się na doszlifowanie głosu pod publikę kosztem utraty "ciemnej", emocjonalnie chwytliwej barwy, nadającej muzyce głębi, choć niewątpliwie postarał się o jego wzmocnienie, pośrednio związane także ze sposobem edycji dźwięku. 
Słychać tutaj twórczą dojrzałość, przemyślaną kompozycję i wiekuistą skargę artysty, świadomego niszowości swojego dzieła a mimo to pozostającego wciąż w swojej celi, którą ja sama wyobrażam sobie jako chłodne, wilgotne miejsce, pełne lśniącego granatowo, czarnego z natury kamienia. Toksyczne środowisko, łono dla smutnych, lecz zabójczych roślin.
Melancholia stanowi na płycie dominujący wzór, umiejętnie wpleciona pomiędzy diaboliczne podszepty. Tutaj należałoby się odnieść do motywu przewodniego: czasu, którego wahanie prześladuje słuchacza na każdym punkcie, do końca nie pozwalając zignorować żadnej, najdrobniejszej zmiany.

Wielopłaszczyznowość rozwiązań na "Double Twelve" umożliwiła pozostawienie nieco miejsca nowym aranżacjom starych utworów.
"Street of Alice 2.0" niepotrzebnie wzbogacono kolejnymi ornamentami brzmieniowymi, przez co ma się wrażenie, że autor spróbował nadpisać w obrębie utworu kolejną historię. Niepotrzebnie. Podstawowa kompozycja broni się sama i wystarczyłoby poprzestać na oczyszczeniu partii dźwiękowych i zrytmizowaniu.
W przypadku "Sad Mask" znacznie bardziej podobał mi się dekadencki, nierównomierny charakter pierwszej wersji, jakkolwiek nowsza lepiej wpisuje się brzmieniowe założenie albumu, mającego być poniekąd kolejnym etapem wtajemniczenia na tych samych, dawnych wzorcach.
"La Fin" - tutaj się podziało... Zamiast schizofrenicznego otępienia zaserwowano fanom kakofonię, jakoby sam utwór nie był wcześniej dość szalony. Znacznie bardziej podobała mi się rosyjska wersja, choć technicznie rzecz biorąc znacznie ustępuje nowemu wydaniu (Wersja rosyjska: KLIK).

Nie wspomniane przeze mnie powyżej utwory opublikowane wcześniej spotkały się z moją całkowitą aprobatą ze względu na dyskretne przeróbki, nie wpływające na mój sposób ich postrzegania, czego modelowym przykładem jest senne "Paraph". Deszcz, spływający po tym utworze nadal czuję w skroni. Dzięki lepszej jakości dźwięku i dodaniu chórku jeszcze mocniej rozbrzmiewać będzie, ilekroć spojrzę w zszarzałe niebo.

Poniżej, niezależnie od statusu świeżości, spis wartych uwagi - szczególnie dla niezapoznanych z formacją - skrawków "Double Twelve":
Z pozytywnym zaskoczeniem spotkał się "Rouge D'noir". Zadymiona kafejka późną porą, umęczone, zakazane tango i implikowana alkoholem tęsknota to coś, co bliskie jest memu animusowi, który tegoż utworu słuchałby najchętniej na przedmieściu Wenecji z fajką w ustach, w rozpiętym smokingu, obserwując spod przymrużonych powiek kobiety w kusych, czerwonych sukienkach, obracające się na starym, obdartym parkiecie.
Specyficzny, dobrze przeze mnie zapamiętany "Freakshow" współgra z kolei z moim wewnętrznym psychopatą w dialogu odrzuconych tak, jak wcześniej i nie uszczknięto mu ani grama z niepoczytalnego uroku.
"Platonic Blood" ostatecznie przekonał mnie o tym, że Velvet Eden pozostaje Velvet Eden, zaś spuścizna wysiłku twórców nie zginie. Wyzwala tę charakterystyczną, kwaśną tęsknotę w okolicach mostka, podobnie jak trucizna ma w zwyczaju cierpko grzęznąć w żyłach, dając ofierze przedsmak wiecznego snu. Gitarowa solówka rzuciła mój słuch na kolana, doszczętnie rujnując z duszy pozory ogłady podczas rozkoszowania się zawartością albumu.


Reasumując, "Double Twelve" jest przekrojem twórczości - tej, która już ujrzała światło dzienne i tej, która tkwiła przez lata działalności Dady oraz Chro w zamyśle. "Double Twelve" nie wstydzi się swojej tożsamości, rzuca słuchacza na pastwę własnej żarłoczności. Stara się być doskonałe, lecz nie pozwala sobie w ostatecznym rozrachunku narzucić komercyjnej miary. Stanowi zaprojektowaną całość, przenosi nas od minuty do minuty, z miejsca na miejsce, nieodmiennie spowitych w kuszenie głosu Gotou. 
Z twórczości Velvet Eden można kpić jako niszowego, gotyckiego wycia, adorować ją jako świadectwo czystej pasji lub być obojętnym, nie dostrzegając przejawów geniuszu we wpadającym być może w ucho, lecz nadal zawodzeniu zza grobu. Ten album stanowi kolejny krok do samodoskonalenia. Jako fanka życzę jednak zespołowi, by raczej lśnił w podziemiach, aniżeli wyblakł na suchoty porażony słońcem, starając się dopasować do aktualnych trendów. Na całe szczęście przejawów choroby nie widać.


Eternal life, eternal confession of a mask. The clock is still ticking.
Long live, Velvet Eden!